Pages

Thursday, 19 January 2012

Tree of Life dir. Terrence Malick


Gdyby nie olbrzymie oczekiwania wobec Terrence'a Malicka, rozczarowanie "Tree of Life" nie byłoby tak duże. Film, na który wszyscy czekali, okazał się piękną wydmuszką. Mimo wszystko gwizdy, jakie rozległy się gdzieniegdzie na sali po pokazie prasowym, to już lekka przesada.

Wszyscy powtarzaliśmy jak mantrę, że Malick nigdy nie zrobił słabego filmu. I mimo powiewu kiczu ze zwiastunów "Tree of Life", chyba tylko najwięksi pesymiści spodziewali się, że ta sytuacja zmieni się już teraz. Trochę przypomina to przypadek Darrena Aronofsky'ego i "Źródła". Wówczas również ceniony, inteligentny reżyser wkroczył na tak pokrętne metafizyczne ścieżki, że tylko nieliczni za nim podążyli.

Malick przedstawiał niesamowite, w klimacie nieco biblijne historie w "Badlands" i "Niebiańskich dniach". Medytował nad naturą przemocy i człowieka w "Cienkiej czerwonej linii". Jego filmy, przy całej swojej urodzie, zawsze niosły potężny ładunek emocjonalny. A dla krytyków stanowiły wymarzony materiał do analizy ze względu na bogate konteksty intelektualne. W każdym z poprzednich przypadków twórca celował wysoko, ale trafiał bezbłędnie. Za tymi filmami stał filozof: wątpiący, przyglądający się światu z trwogą i rozwagą. Ukazujący jego piękno i okrucieństwo w uczciwy sposób.

Tym razem reżyser zamienił się w demiurga. Nie wiem, czy po "Podróży do Nowej Ziemi" ewoluowały jego filozoficzne poglądy, w każdym razie "Tree of Life" od pewnego momentu ogląda się jak opowiastkę zrobioną przez pewnego swojego zbawienia, nieskażonego wątpliwościami kaznodzieję. Losy rodziny, której syn zginął, stają się jedynie pretekstem do tego, by wprost nam powiedzieć: Nie lękajcie się. Może to i fantastyczne przesłanie, niestety na ekranie wypada naiwnie. Czy to wina widza, skażonego sceptycyzmem, któremu trudno, nawet w kinie, uwierzyć w Boga i człowieka? Chyba nie, bo wciąż powstają filmy, które tak mądrze mówią o religii, że trafiają również do niewierzących. Jednak to raczej przywilej kameralnych produkcji. A "Tree of Life" na pewno taką nie jest. I nie grzeszy skromnością. Chce ogarnąć wszechświat, opowiedzieć o grzechu, nienawiści do ojca i na dodatek – stworzeniu świata. Traktat, w zamierzeniu o podstawowych kwestiach egzystencjalnych, w efekcie staje się przeglądem zapierających dech w piersiach widoków. Mamy w filmie Malicka fantastyczne zdjęcia z mikro- i makrokosmosu, typowe dla niego panoramy mórz, traw, amerykańskich przedmieść, urocze, lecz nie ckliwe sekwencje o tym, jak małe dziecko poznaje otoczenie. Towarzyszy im chóralno-kościelna muzyka skomponowana przez Alexandre'a Desplata. – Patrzcie i podziwiajcie, jaki świat (a właściwie mój film) jest piękny – tyle i tylko tyle twórca zdoła nam przez to powiedzieć.  

Brad Pitt i Jessica Chastain grają bardzo dobrze: na niskim kluczu, bez fajerwerków, jednak ukazali świetnie nawet drobne emocje. Tylko co z tego, jeśli mamy wrażenie, że ich postaci znalazły się w historii tylko po to, by kamera mogła pięknie wędrować  wokół nich, budować coraz bardziej wyrafinowane ujęcia? "Tree of Life" przytłacza i sprawia, że obrazy i opowiedziana w filmie historia zwykłego człowieka, który musi nieść swój krzyż, przestaje mieć znaczenie.

cyt.filmweb

No comments:

Post a Comment