Portrety pokryte patyną
Historia fotografii to, niemal od jej początków, nieprzeparta chęć i potrzeba ukazywania wizerunków ludzi. Wynikało to po części z technicznych możliwości, ale pewnie nie tylko. Sądzić należy, że dość szybko zorientowano się, iż to medium jest jakby stworzone do tego, by malowany konterfekt zastąpić fotografią. Nie bez znaczenia był tu czas potrzebny do jego realizacji, ale w niemałym stopniu też „obiektywność” wizerunku, a w późniejszym czasie możliwość jego powielania – a zatem i cena. Takiej postawie i rozumieniu jednej z funkcji fotografii zawdzięczamy dziś możliwość oglądania wspaniałych dagerotypów z połowy XIX w. tak znakomitych portrecistów jak Albert Sands Southwort i Josiah Jonson Hawes – Amerykanów, przez których bostońskie studio portretowe przewinęła się niemal cała ówczesna elita tego miasta. Podobnie myśleli David Octavius Hill i Robert Adamson – Szkoci, którzy poza portretowaniem edynburskiej socjety, fotografowali mieszkańców rybackiej wioski. Dwudziesty wiek to niebywały rozwój technologii, a zatem nowe możliwości, jakie ta technologia dawała fotografom-portrecistom. Yousuf Karsh, Arnold Newman, Irving Penn czy August Sander – że wymienię tych najwybitniejszych – zostawiają nam niezwykłą i nie do oszacowania spuściznę. Ale i inni wybitni artyści (Edward Steichen, Man Ray, Aleksander Rodczenko), choć portrety stanowią niewielką część ich dokonań, kierowali obiektywy swych aparatów na przyjaciół, co pozwala nam dzisiaj (poza stroną artystyczną) poszerzyć o nich wiedzę. Tradycje portretu nie ominęły również Polski. Karol Beyer, Walery Rzewuski i nieco później Witkacy, to z pewnością portreciści wybitni. Historia fotografii, ale także – co oczywiste – historia Polski wiele im zawdzięcza. Nazwisk fotografów zajmujących się portretowaniem ludzi można by przytoczyć z pewnością jeszcze bardzo wiele. Każdy z nich miał lub aktualnie ma, niemały wkład – jeśli nie twórczy, to zapewne historyczno-poznawczy. Sądzić więc należy, że fotografia portretowa ma się dobrze i może dzięki zapisowi cyfrowemu istnieje szansa, by zrealizować to, co nie udało się Augustowi Sanderowi – sportretować cały świat. Czy jednak na pewno będzie to obraz świata? Osobiście wątpię. Co zatem powoduje, że fotografowie, mając świadomość tego ograniczenia, dalej zajmują się portretowaniem? Dziedziną bez wątpienia trudną, wymagającą niezwykłego skupienia, doświadczenia i cierpliwości w relacjach model-fotograf. Obszarem działań artysty, który co prawda kreuje rzeczywistość (choć czasem w stopniu minimalnym), ale też siłą rzeczy poddany jest jej (tej rzeczywistości) wpływowi. I to w stopniu najbardziej odczuwalnym – bo drugiego człowieka. Jaką zatem strategię powinien przyjąć i jak dalece może ingerować na planie zdjęciowym? Wszak portret to za każdym razem nowe wyzwanie. To określona pozycja społeczna fotografowanego człowieka, jego postawa moralna, doświadczenie, ułomności, kompleksy, itd. To także często potajemna chęć i tęsknota, by fotograficzny wizerunek ukrywał prawdziwe bądź wyimaginowane wady. Czy wobec tak rozlicznych problemów przed jakimi staje fotograf i które musi rozwiązać (zwykle już na planie zdjęciowym), może istnieć jakiś uniwersalny, niezawodny klucz. Jakiś rodzaj wytrycha do ludzkiej duszy?
Nie przypuszczam, by rady psychologa przyniosły tu oczekiwany i dobry skutek. Wydaje się, że jedną z cech, które winien posiadać portrecista to intuicja i umiejętność słuchania drugiej osoby. Gdy połączy je z dobrym warsztatem fotograficznym, otwiera się szansa na zrealizowanie twórczej idei. Obserwując przez ostatnie lata pracę Marcina Sudzińskiego, nabieram przekonania, że te cechy posiadł w stopniu wystarczającym, by móc kontynuować swój, na lata obliczony, projekt fotograficzny. Kim są portretowani przez niego ludzie? Nie ma tu wspólnego mianownika, bo zarówno ich wiek, profesje, zainteresowania, a także stopień zażyłości są bardzo różne. Duże grono to znajomi. Drugą grupę stanowią osoby – z jemu znanych powodów – o na tyle interesujących osobowościach, że chwilowe nimi zauroczenie trwa do dzisiaj. Z racji wykonywanych obowiązków służbowych portretuje także osoby publicznie znane. To trzecia grupa. Czy jest więc możliwe, by tak biegunowo od siebie odlegli ludzie poddali się rygorom fotografa i by zauważalne było jednocześnie jego piętno odciśnięte na tychże fotografiach? Pokazywane na tej wystawie portrety zaświadczają o tym dobitnie. To rodzaj dyskursu między fotografem a jego modelem, studium wzajemnej akceptacji i nadzwyczajnego zaufania. W niemałym stopniu wpływa na to drewniana, wielkoformatowa kamera, minimalna ilość (lub zupełny brak) jakichkolwiek rekwizytów, oszczędne światło i duża swoboda modela (Marcin z zasady nie narzuca niczego osobie fotografowanej). To właśnie użycie takiej kamery stało się kluczem do tego, by fotografowane osoby w czasach cybernetyczno-informatycznych, mogły się nasycić pięknem upływającego czasu. Fotografowanie stało się rytuałem, rodzajem dziewiętnastowiecznego performance. Czasem fotografowana osoba ma okazję uczestniczyć w alchemicznych zabiegach przygotowywania kolodionowych negatywów. Świadomość znalezienia się w wehikule czasu działa jak narkotyk, ale też pobudza wyobraźnię. Fotografa i fotografowanego. Niezmiernie istotne jest także to, że Marcin Sudziński wyczuwa kolodionowe pułapki, powierzchowny często powab i szczęśliwie nie forsuje tej techniki, ale też nie stroni od niej w uzasadnionych przypadkach. I jeszcze jedna znamienna cecha jego fotografii. Otóż ja nie dostrzegam istotnej różnicy pomiędzy fotografiami Marcina wykonanymi w atelier, a tymi wykonanymi w plenerze. Na jednych i na drugich czas odmierza bowiem nie elektroniczny zegar, a piaskiem wypełniona klepsydra. Właśnie tacy niespieszni (bez względu na swój wiek), wydają się być portretowani. I aby nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości, fotografie, dzięki świetnemu warsztatowi przyprószył od razu patyną. Tak jakby chciał je natychmiast zabalsamować i uchronić przed wpływem czasu.
Lucjan Demidowski